środa, 30 marca 2016

Historia spełnionego marzenia


 

Tym razem chciałabym napisać coś bardziej osobistego, skupiając się na zupełnie innych aspektach wymiany. Rok spędzony na Erasmusie bez wątpienia był najlepszym w moim życiu. Mieszkałam w dwóch cudownych miastach, poznałam mnóstwo wspaniałych osób, zwiedziłam wiele pięknych miejsc i stawiłam czoło niezliczonym problemom, co z kolei nauczyło mnie jednego - że jeśli wezmę się w garść i zacisnę zęby, jestem w stanie je rozwiązać.

Ale jak to się właściwie stało, że w ciągu roku studiowałam w dwóch różnych miastach? Wiele razy słyszałam, że to niemożliwe. Tak się przecież nie da... A jednak, chociaż łatwo nie było, udało mi się odbyć dwie wymiany w jednym roku akademickim, co zawdzięczam nowym regulacjom, które wprowadził program Erasmus + oraz mojej koordynatorce wydziałowej, bez której nigdy by mi się to nie udało.
 
 
Zaczynając jednak tak jak przystaje, czyli od początku, wspomnę, że wyjazd na Erasmusa planowałam od czasu, kiedy usłyszałam po raz pierwszy o tym programie, a było to na początku liceum lub pod koniec gimnazjum. Oczywiście musiały to być Włochy. W moich marzeniach był to właśnie Rzym, ale wcielenie ich w życie przypominało na każdym kroku mission impossible.
 
 
Przede wszystkim, aby móc wyjechać na konkretną uczelnię, wydział, na którym się studiuje musi mieć z nią podpisaną umowę. Mój wydział posiada umowy z wieloma włoskimi szkołami wyższymi, jednak Rzymu na tej liście nie ma. Dlatego też niemal zaraz po rozpoczęciu studiów zaczęłam zabiegać o jej podpisanie. Kontaktowałam się z Sapienzą, Tor Vergatą i Romą Tre, a także kilkoma mniejszymi uczelniami. Większość nawet nie odpowiedziała na mojego maila, natomiast z pozostałymi kontakt się w pewnym momencie urywał.
Po kilku miesiącach dość trudnej korespondencji wydział ekonomii w Rzymie zgodził się podpisać umowę, która jednak miała zostać zawarta za kilka miesięcy i wejść w życie dopiero rok później. Już w tamtym momencie miałam złe przeczucia i nie myliłam się - nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi na wysłaną umowę ani na inne wiadomości i po pewnym czasie minął deadline.
 
 
Byłam załamana, jednak nie zamierzałam się poddać. Dowiadywałam się u wszystkich możliwych źródeł i rozmawiałam dosłownie z każdą osobą na uczelni, która posiada jakakolwiek wiedzę na temat tego typu wyjazdów i znalazło się pewne rozwiązanie, którego dotychczas nie brałam pod uwagę.
Teoretycznie jeśli inny wydział współpracuje z którymś z rzymskich uniwersytetów i posiada wolne miejsce, może je odstąpić. Nie jest to jednak takie proste, jak by się mogło wydawać. Po pierwsze, trzeba uzyskać zgodę swojego koordynatora wydziałowego oraz koordynatora wydziału, który ma podpisaną umowę. Po drugie, muszą się zgodzić obydwa wydziały za granicą.
 
 
Dla mnie schody zaczęły się już w momencie. gdy próbowałam się skontaktować z osobą odpowiedzialną za koordynację wymian na wydziale mechanicznym - nie odpisywała na maile, a w biurze była nieuchwytna. W końcu uzyskałam zgodę ustną, ale na tym koniec. Dalsze próby skontaktowania się zakończyły się fiaskiem. A czas uciekał.
 
 
Po raz kolejny musiałam działać. Termin wysyłania kandydatur mających wyjechać studentów mijał 15 maja, a tak się złożyło, że na początku tego miesiąca miałam możliwość odwiedzenia Wiecznego Miasta. Osobiste pojawienie się w biurze Erasmusa na wydziale ekonomii Sapienzy było dla mnie ogromnym stresem. Sama wizyta na uczelni była dziwnym przeżyciem. Od samego wejścia musiałam stawić czoło dziwnym spojrzeniom (byłyśmy z koleżankami ubrane jak turystki, i to z pewnością było widać) i wytłumaczyć całą sytuację, a pod wpływem nerwów mój włoski stał się daleki od ideału. Spędziłam tam ponad godzinę, ale udało się! Uzyskałam zgodę!
 


 
 
To jednak nie był koniec. Po powrocie do Polski dowiedziałam się, że koordynator wydziału mechanicznego był na urlopie i przegapiliśmy deadline na semestr zimowy, przez co nie zrezygnowałam z wyjazdu do Florencji, na który już wcześniej zostałam oficjalnie zakwalifikowana.
W ogromnej niepewności co do Rzymu trwałam aż do października. Próby skontaktowania się z koordynatorem wydziału mechanicznego, także telefoniczne, na nic się nie zdały. Zdesperowana dzwoniłam gdzie tylko się dało, ale osiągnęłam cel - co prawda w ostatniej chwili (dosłownie ostatniego dnia), jednak moja nominacja została wysłana. Reakcja na nią z Rzymu nawet mnie nie zdziwiła, po kilku miesiącach nie pamiętali już o rozmowie z maja i dostałam bardzo nieprzyjemną wiadomość, w której dotąd nieuchwytny koordynator wydziału mechanicznego zarzucał mi kłamstwo. Na szczęście nie często zdarza się, żeby ktoś osobiście przyjeżdżał z tego typu prośbą, więc po krótkim opisaniu w mailu do Rzymu mojej majowej wizyty, udało się uratować sytuację.
 
 
Wkrótce pojawił się kolejny problem. Miało nie wystarczyć środków na wypłacenie stypendium dla wszystkich przebywających za granicą studentów, a jako że formalnie był to już mój drugi wyjazd, praktycznie byłam pod tym względem zdyskwalifikowana. To znaczy mogłam jechać, ale nie otrzymując żadnych pieniędzy z programu Erasmus +.
 
 
Fundusze na szczęście się znalazły, o czym jednak dowiedziałam się dopiero po miesiącu pobytu w Rzymie. Cztery dni przed przeprowadzką z Florencji pojawiły się jeszcze kolejne, choć już ostatnie zawirowania. Przez błąd w dacie pobytu w stolicy Toskanii, rektor nie mógł podpisać skierowania na kolejny wyjazd (ponieważ nakładały się one na siebie czasowo) i dostałam wiadomość, że muszę wracać do Polski. Dosłownie miałam wrażenie, ze świat mi się zawalił. Byłam wtedy w zupełnej rozsypce. Pomieszkiwałam na walizkach u koleżanki, a semestr w Polsce trwał już od jakichś dwóch tygodni. Także tę sytuację na szczęście udało się odkręcić i po szybkim zamknięciu wszystkich formalności na Universita degli Studi di Firenze, obładowana bagażami jak osioł wsiadłam do pociągu zmierzającego do Rzymu. Ku mojemu największemu marzeniu.
 
 
Zdaję sobie sprawę, że ten wpis może być chaotyczny i skomplikowany dla czytelnika, a być może także nieco nudny, ale bardzo zależało mi na tym, żeby pokazać, że nigdy nie można się poddawać. I trzeba walczyć o swoje marzenia do ostatniej chwili, nie tracąc nadziei aż do końca.
 
 
Teraz, patrząc z perspektywy czasu wiem też jedno: niczego nie żałuję, bo wiem, że tak właśnie miało być. Florencja była jak widać moim przeznaczeniem. Wywiozłam z niej wiele pięknych wspomnień, skosztowałam prawdziwego Erasmusowego życia, a część nawiązanych przyjaźni przetrwała jak dotąd próbę czasu oraz dzielący dystans.. W Rzymie natomiast chciałam się poczuć jak jego mieszkanka, dlatego prawdę mówiąc mój pobyt tam bardziej bym określiła jako "mieszkanie i studiowanie", a nie "przebywanie na Erasmusie".



J.
"Perché c’e’ un’unica creatura che può fermarti,
e quella creatura sei tu.
Non smettere mai di credere in te stessa e nei tuoi sogni.
Non smettere mai di cercare,
tu realizzerai sempre ogni cosa ti metterai in testa."
Peter O’Connor

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz