środa, 30 marca 2016

Historia spełnionego marzenia


 

Tym razem chciałabym napisać coś bardziej osobistego, skupiając się na zupełnie innych aspektach wymiany. Rok spędzony na Erasmusie bez wątpienia był najlepszym w moim życiu. Mieszkałam w dwóch cudownych miastach, poznałam mnóstwo wspaniałych osób, zwiedziłam wiele pięknych miejsc i stawiłam czoło niezliczonym problemom, co z kolei nauczyło mnie jednego - że jeśli wezmę się w garść i zacisnę zęby, jestem w stanie je rozwiązać.

Ale jak to się właściwie stało, że w ciągu roku studiowałam w dwóch różnych miastach? Wiele razy słyszałam, że to niemożliwe. Tak się przecież nie da... A jednak, chociaż łatwo nie było, udało mi się odbyć dwie wymiany w jednym roku akademickim, co zawdzięczam nowym regulacjom, które wprowadził program Erasmus + oraz mojej koordynatorce wydziałowej, bez której nigdy by mi się to nie udało.
 
 
Zaczynając jednak tak jak przystaje, czyli od początku, wspomnę, że wyjazd na Erasmusa planowałam od czasu, kiedy usłyszałam po raz pierwszy o tym programie, a było to na początku liceum lub pod koniec gimnazjum. Oczywiście musiały to być Włochy. W moich marzeniach był to właśnie Rzym, ale wcielenie ich w życie przypominało na każdym kroku mission impossible.
 
 
Przede wszystkim, aby móc wyjechać na konkretną uczelnię, wydział, na którym się studiuje musi mieć z nią podpisaną umowę. Mój wydział posiada umowy z wieloma włoskimi szkołami wyższymi, jednak Rzymu na tej liście nie ma. Dlatego też niemal zaraz po rozpoczęciu studiów zaczęłam zabiegać o jej podpisanie. Kontaktowałam się z Sapienzą, Tor Vergatą i Romą Tre, a także kilkoma mniejszymi uczelniami. Większość nawet nie odpowiedziała na mojego maila, natomiast z pozostałymi kontakt się w pewnym momencie urywał.
Po kilku miesiącach dość trudnej korespondencji wydział ekonomii w Rzymie zgodził się podpisać umowę, która jednak miała zostać zawarta za kilka miesięcy i wejść w życie dopiero rok później. Już w tamtym momencie miałam złe przeczucia i nie myliłam się - nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi na wysłaną umowę ani na inne wiadomości i po pewnym czasie minął deadline.
 
 
Byłam załamana, jednak nie zamierzałam się poddać. Dowiadywałam się u wszystkich możliwych źródeł i rozmawiałam dosłownie z każdą osobą na uczelni, która posiada jakakolwiek wiedzę na temat tego typu wyjazdów i znalazło się pewne rozwiązanie, którego dotychczas nie brałam pod uwagę.
Teoretycznie jeśli inny wydział współpracuje z którymś z rzymskich uniwersytetów i posiada wolne miejsce, może je odstąpić. Nie jest to jednak takie proste, jak by się mogło wydawać. Po pierwsze, trzeba uzyskać zgodę swojego koordynatora wydziałowego oraz koordynatora wydziału, który ma podpisaną umowę. Po drugie, muszą się zgodzić obydwa wydziały za granicą.
 
 
Dla mnie schody zaczęły się już w momencie. gdy próbowałam się skontaktować z osobą odpowiedzialną za koordynację wymian na wydziale mechanicznym - nie odpisywała na maile, a w biurze była nieuchwytna. W końcu uzyskałam zgodę ustną, ale na tym koniec. Dalsze próby skontaktowania się zakończyły się fiaskiem. A czas uciekał.
 
 
Po raz kolejny musiałam działać. Termin wysyłania kandydatur mających wyjechać studentów mijał 15 maja, a tak się złożyło, że na początku tego miesiąca miałam możliwość odwiedzenia Wiecznego Miasta. Osobiste pojawienie się w biurze Erasmusa na wydziale ekonomii Sapienzy było dla mnie ogromnym stresem. Sama wizyta na uczelni była dziwnym przeżyciem. Od samego wejścia musiałam stawić czoło dziwnym spojrzeniom (byłyśmy z koleżankami ubrane jak turystki, i to z pewnością było widać) i wytłumaczyć całą sytuację, a pod wpływem nerwów mój włoski stał się daleki od ideału. Spędziłam tam ponad godzinę, ale udało się! Uzyskałam zgodę!
 


 
 
To jednak nie był koniec. Po powrocie do Polski dowiedziałam się, że koordynator wydziału mechanicznego był na urlopie i przegapiliśmy deadline na semestr zimowy, przez co nie zrezygnowałam z wyjazdu do Florencji, na który już wcześniej zostałam oficjalnie zakwalifikowana.
W ogromnej niepewności co do Rzymu trwałam aż do października. Próby skontaktowania się z koordynatorem wydziału mechanicznego, także telefoniczne, na nic się nie zdały. Zdesperowana dzwoniłam gdzie tylko się dało, ale osiągnęłam cel - co prawda w ostatniej chwili (dosłownie ostatniego dnia), jednak moja nominacja została wysłana. Reakcja na nią z Rzymu nawet mnie nie zdziwiła, po kilku miesiącach nie pamiętali już o rozmowie z maja i dostałam bardzo nieprzyjemną wiadomość, w której dotąd nieuchwytny koordynator wydziału mechanicznego zarzucał mi kłamstwo. Na szczęście nie często zdarza się, żeby ktoś osobiście przyjeżdżał z tego typu prośbą, więc po krótkim opisaniu w mailu do Rzymu mojej majowej wizyty, udało się uratować sytuację.
 
 
Wkrótce pojawił się kolejny problem. Miało nie wystarczyć środków na wypłacenie stypendium dla wszystkich przebywających za granicą studentów, a jako że formalnie był to już mój drugi wyjazd, praktycznie byłam pod tym względem zdyskwalifikowana. To znaczy mogłam jechać, ale nie otrzymując żadnych pieniędzy z programu Erasmus +.
 
 
Fundusze na szczęście się znalazły, o czym jednak dowiedziałam się dopiero po miesiącu pobytu w Rzymie. Cztery dni przed przeprowadzką z Florencji pojawiły się jeszcze kolejne, choć już ostatnie zawirowania. Przez błąd w dacie pobytu w stolicy Toskanii, rektor nie mógł podpisać skierowania na kolejny wyjazd (ponieważ nakładały się one na siebie czasowo) i dostałam wiadomość, że muszę wracać do Polski. Dosłownie miałam wrażenie, ze świat mi się zawalił. Byłam wtedy w zupełnej rozsypce. Pomieszkiwałam na walizkach u koleżanki, a semestr w Polsce trwał już od jakichś dwóch tygodni. Także tę sytuację na szczęście udało się odkręcić i po szybkim zamknięciu wszystkich formalności na Universita degli Studi di Firenze, obładowana bagażami jak osioł wsiadłam do pociągu zmierzającego do Rzymu. Ku mojemu największemu marzeniu.
 
 
Zdaję sobie sprawę, że ten wpis może być chaotyczny i skomplikowany dla czytelnika, a być może także nieco nudny, ale bardzo zależało mi na tym, żeby pokazać, że nigdy nie można się poddawać. I trzeba walczyć o swoje marzenia do ostatniej chwili, nie tracąc nadziei aż do końca.
 
 
Teraz, patrząc z perspektywy czasu wiem też jedno: niczego nie żałuję, bo wiem, że tak właśnie miało być. Florencja była jak widać moim przeznaczeniem. Wywiozłam z niej wiele pięknych wspomnień, skosztowałam prawdziwego Erasmusowego życia, a część nawiązanych przyjaźni przetrwała jak dotąd próbę czasu oraz dzielący dystans.. W Rzymie natomiast chciałam się poczuć jak jego mieszkanka, dlatego prawdę mówiąc mój pobyt tam bardziej bym określiła jako "mieszkanie i studiowanie", a nie "przebywanie na Erasmusie".



J.
"Perché c’e’ un’unica creatura che può fermarti,
e quella creatura sei tu.
Non smettere mai di credere in te stessa e nei tuoi sogni.
Non smettere mai di cercare,
tu realizzerai sempre ogni cosa ti metterai in testa."
Peter O’Connor

 

środa, 16 marca 2016

Moje rzymskie wa... studia



Rzymski uniwersytet ma długą i bogatą historię. Został założony przez papieża Bonifacego VIII w 1303 roku. Była to pierwsza szkoła wyższa w Wiecznym Mieście, a zarazem jedna z najstarszych w Europie. Już samo to nadawało moim studium tam pewien prestiż. Sapienza jest niemalże "miastem w mieście" i oferuje swoim kandydatom ponad 250 kierunków studiów na 11 wydziałach. A jeśli dodać fakt, że jest to największy uniwersytet pod względem liczby studentów na naszym kontynencie (jest na niego zapisanych ponad 110.000 studentów + ok. 1200 studentów zagranicznych biorących udział w różnych programach wymiany), czułam, że znalazłam się w miejscu wyjątkowym.
 
Jak na tak dużą instytucję, na dodatek mieszczącą się we Włoszech, uważam, że stopień dezorganizacji Sapienzy był naprawdę niski. Nie miałam żadnych problemów przy procesie rekrutacji (poza jednym, wynikającym jednak z mojego gapiostwa), oznaczenie sal było dużo bardziej przejrzyste niż we Florencji, chociaż z tego, co pamiętam były pewne niedociągnięcia jeśli chodzi o plan zajęć - ten znajdujący się w Internecie zawierał błędy i życie ratowała mi tablica wisząca na pierwszym piętrze wydziału, na której znajdował się pełen rozkład.
 
Wydział ekonomii, na którym studiowałam, nie znajduje się na terenie głównego kampusu (poszczególne wydziały są porozrzucane po różnych częściach miasta), jednak w stosunkowo niedużej odległości od niego. Sam budynek nie grzeszył urodą, a jak to określił ktoś z moich znajomych, jego hol przypominał dworzec i brakowało mu jedynie megafonów ogłaszających godziny odjazdu pociągów. Przyznam, że jest w tym trochę prawdy, chociaż ja czułam się tam bardzo dobrze. W każdym razie o niebo lepiej niż na moim wydziale we Florencji, gdzie po prostu brakowało mi takiej studenckiej atmosfery. Ponadto znajdowało się na nim dosłownie wszystko, czego mogłam potrzebować. Dość niepozornie wyglądający od strony ulicy gmach miał, o ile dobrze pamiętam, 7 pięter. Na każdym z nich znajdowała się biblioteka, natomiast na parterze mieściła się biblioteka główna wydziału, w której można było skorzystać również z komputerów. Na tym samym poziomie została oddzielona sala, która służy studentom jako miejsce do nauki. Praktycznie za każdym razem była oblegana przez Włochów (którzy naprawdę się uczyli!) i trudno było tam znaleźć wolne miejsce. Wydział ekonomii posiada też swoją stołówkę, a na jego terenie można znaleźć biuro ESN.
Wydział ma też dobre połączenie komunikacyjne. W jego okolice jeździ wiele tramwajów i autobusów, a od stacji metra Policlinico jest oddalony o jakieś 7 minut spacerem.



Gmach wydziału ekonomii


Parking dla skuterów przed wydziałem
 
Zaczynając jednak od początku, mimo że semestr zaczynał się 1 marca, już od pierwszej połowy lutego trwał orientation week dla nowych studentów oraz odbyło się welcome meeting, które niestety mnie ominęło. Organizowane były na szczęście mniejsze spotkania dla takich spóźnialskich jak ja. Do wyboru było kilka dat, ja zarezerwowałam pierwszą możliwą i udałam się do Palazziny Tuminnelli znajdującej się na terenie kanpusu. Przyznam, że miałam problem z jej znalezieniem, przez co już pierwszego dnia poczułam się zagubiona i pojawiły się obawy, czy aby na pewno dam sobie radę w tej studenckiej dżungli. Nieznacznie spóźniona dotarłam na szczęście na miejsce, gdzie oprócz placaczka-startera zawierającego głównie informatory dotyczące miasta oraz uczelni, zdobyłam wiele cennych informacji dotyczących formalności oraz egzaminów.


 
Tego typu spotkania są doskonałą okazją do nawiązania pierwszych znajomości. W końcu wszyscy jesteśmy "nowi" i szukamy towarzystwa. Jedyny szkopuł tkwi w tym, że poznałam tam prawie samych Hiszpanów (a Spanish mafia zazwyczaj trzyma się we własnym towarzystwie używając swojego pięknego, aczkolwiek nieznanego mi języka). Wymieniliśmy się co prawda kontaktami i utworzyliśmy grupę do konwersacji, jednak po krótkim czasie zmęczyli się chyba rozmowami po angielsku i z moją nikłą znajomością hiszpańskiego niewiele już mogłam zrozumieć. Dlatego też najtrwalszą znajomość nawiązałam z Bułgarką, Tonią.



 
Kolejnym krokiem na uczelni (i myślę, że najważniejszym) było załatwienie formalności na wydziale. Jako że oficjalnie podlegałam pod wydział inżynierii lądowej i środowiskowej (o czym opowiem innym razem, bo to baaardzo długa historia), udałam się na facoltà di ingegneria civile e industriale, która znajduje się praktycznie zaraz obok... Koloseum!



Wydział inżynierii

 
Najpiękniejsza na świecie droga na uczelnię!
 
Miałam ogromne szczęście, bo akurat tego dnia było otwarte biuro Erasmusa i prawdopodobnie dlatego, że na kierunkach technicznych wyjeżdża znacznie mniej studentów,  załatwiłam wszystko bez kolejki. Tym razem zamiast legitymacji otrzymałam specjalną kartę erasmusa, która nadawała jednakowe uprawnienia. Była więc przydatna np. w muzeum, aby otrzymać bilet ulgowy.
Co mnie bardzo zaskoczyło, nie miałam żadnego limitu czasowego na dokonanie zmian w moim learning agreement (zazwyczaj ma się na to około miesiąca).
 
Wizytę w biurze miedzynarodowym na wydziale ekonomii wspominam już nieco gorzej. Mimo że koordynatorka programu Erasmus jest tam milsza, po odestaniu swojego w kolejce, nie trafiłam do niej, ale do studentek odbywających tam praktyki. Dodam, że pochodzących z Grecji i nie bardzo rozeznanych w kwestiach, o które pytałam. A na dodatek nie mówiących po włosku. To był jedyny moment, w którym doświadczyłam totalnego chaosu.
 


Karta Erasmusa zastępująca libretto

 Karta Erasmusa uprawniała także do bezpłatnych wizyt w muzeach należących do uczelni. A jest ich sporo: Museo di Botanica, Museo di Arte e Giacimenti Minerali, Museo di Anatomia Patologica, Museo di Matematica, Museo di Zoologia czy Museo di Paleontologia - to tylko kilka przykładów.
 
A presto!
 
 
 J.

 "La sapienza ha dunque tre dimore: la prima inedificata, eterna, perché è essa stessa la sede dell'eternità; la seconda, sua primogenita, è questo mondo visibile; la terza, sua secondogenita, è l'anima dell'uomo." - Giordano Bruno

wtorek, 8 marca 2016

Studiare all'italiana - studia we Włoszech polskim okiem

Pomimo wielu podobieństw studia w każdym kraju wyglądają nieco inaczej. Kończąc liceum marzyłam o studiowaniu archeologii na jednej z włoskich uczelni, najlepiej w Rzymie. Jednak dopiero kiedy udało mi się częściowo spełnić to marzenie, uświadomiłam sobie jedną rzecz. Tak naprawdę nie zdawałam sobie sprawy z tego, czego chciałam. Co więcej, cieszę się, że mi to nie wyszło.
 
Włoski system prawdę mówiąc nie przypadł mi do gustu. Przypuszczam, że wiele zależy od dziedziny studiów (we Florencji byłam na wydziale nauk politycznych, natomiast w Rzymie na wydziale ekonomii). U mnie jednak nie było czegoś takiego jak podział na wykłady i ćwiczenia czy laboratoria. Wszystkie przedmioty miały formę wykładów, czasami ich część przypominała ćwiczenia - studenci przygotowywali prezentację lub opracowywali pewien zakres materiału. Jednak nie było to obowiązkowe, tak jak i sama obecność na zajęciach (chociaż bywała ona sprawdzana). Zazwyczaj wyglądało to w ten sposób, że jeśli ktoś brał aktywny udział (co nie na każdym przedmiocie było możliwe), miał mniejszy zakres materiału do nauczenia się na egzamin. Np. studentów uczęszczających na wykłady i przygotowujących prezentację obejmowały dwie zamiast trzech książek.
Zajęcia trwały teoretycznie 2 pełne godziny  (oczywiście od tego można sobie odliczyć co najmniej kwadrans spóźnienia prowadzącego). Nie było jednak oficjalnej przerwy w planie zajęć.
Włosi, jak chyba wszyscy południowcy, nie grzeszą punktualnością, więc zawsze ktoś przychodził spóźniony, czasami nawet o godzinę, jednak nikt na to nie zwracał uwagi.


Wykład w Rzymie

We Włoszech obowiązuje kompletnie inny system oceniania niż w Polsce. Skala ocen wynosi od 1 do 30, przy czym aby zdać trzeba uzyskać co najmniej 18 punktów. Szczególnie wybitni studenci mogą liczyć na ocenę wykraczające poza skalę, czyli 30 e lode, odpowiadającą naszej piątce z plusem.

Rzeczą dla mnie bardzo dziwną, z którą spotkałam się we Włoszech była rezerwacja egzaminów. Aby móc zdawać je w poszczególnych terminach, najpierw trzeba było się na nie zapisać w odpowiedniej zakładce na koncie studenckim. Zapisy takie zaczynały się zazwyczaj miesiąc przed egzaminem i były zamykane kilka dni przed jego datą. We Florencji na tym kończyła się cała rezerwacja, jednak w Rzymie dodatkowo wymagane było przyniesienie na egzamin wydrukowanego potwierdzenia.
Także wyniki odbytych egzaminów pojawiały się po zalogowaniu na konto. W przeciągu kilku dni należało zatwierdzić ocenę bądź ja odrzucić. Przyznam szczerze, że nigdy nie udało mi się do końca zrozumieć tego systemu.

Dużym utrudnieniem było również zbieranie podpisów do indeksu we Florencji (gdzie pełnił on także funkcję libretta, czyli legitymacji) oraz na formularzach potwierdzających rezerwację w Rzymie. Największym problemem był fakt, że Erasmusi często kupują bilety powrotne zaraz po zakończeniu egzaminów i nie zawsze mają wystarczająco dużo czasu, żeby szukać wykładowców. Dla mnie z kolei było to całkiem nowe doświadczenie, ponieważ na mojej uczelni w Polsce od początku studiów miałam tylko indeks elektroniczny. 

Zajęcia zaczynają się w połowie września, natomiast w semestrze letnim trwają do końca maja. Ponadto każdy semestr jest podzielony na 3 moduły. Jest to dość istotne, ponieważ niektóre przedmioty zaczynają się w pierwszym module i trwają do końca drugiego lub zaczynają się dopiero w drugim. Dotyczy to głównie tych, którym jest przypisane 6 punktów ECTS, 9-punktowe przedmioty trwają natomiast przez cały semestr. Nie jest to jednak regułą, ponieważ na niektórych przedmiotach była możliwość wyboru, czy chce się zdawać egzamin za 6 czy też za 9 punktów.

Sesja trwała sporo dłużej niż w Polsce. Pierwsze egzaminy w semestrze zimowym miały miejsce w ostatnim tygodniu przed świętami. Drugi termin przypadał na styczeń, natomiast ostatnia szansa na zaliczenie przedmiotu była w lutym.
Sesja letnia zaczynała zaczęła się natomiast w czerwcu i skończyła się w drugiej połowie lipca. Problemem dla zagranicznych studentów jest na pewno konieczność zdawania w trzecim terminie, który tak jak sesja poprawkowa w Polsce ma miejsce dopiero we wrześniu.
Inną istotną kwestią dotycząca zaliczenia wybranych przedmiotów jest fakt, że egzaminy w większości mają formę ustną, co w przypadku zdawania ich w obcym języku jest dodatkowym stresem. Jednak ma to też dobre strony, ponieważ można nadrobić braki językowe gestykulacją lub uzyskać podpowiedź. Ale nie ma co się załamywać - zdarzają się też egzaminy w formie testu, chociaż szczerze mówiąc spierałabym się co do tego czy są łatwiejsze.

Każde miejsce jest dobre do nauki, nawet dziedziniec muzeum!
 
 
J.

 
"Viaggiare e cambiare luogo conferisce un nuovo vigore alla mente"- Seneca

niedziela, 6 marca 2016

Florencka zima i rzymskie lato - kilka słów na temat klimatu

Przygotowując się do wyjazdu na Erasmusa dość dużo czasu poświęciłam poszukiwaniu informacji na temat klimatu we Florencji. Dlaczego? - Musiałam przecież spakować ubrania na pół roku!
Przyznam, że czytając przeróżne wpisy w internecie poczułam się naprawdę zdezorientowana. O ile wiedziałam, czego mogę się spodziewać po przyjeździe - wysokich temperatur i mnóstwa słońca - nie bardzo wyobrażałam sobie włoską zimę. Na jednym z blogów przeczytałam, że temperatury o tej porze roku spadają do 15 stopni i podczas gdy Włosi przywdziewają ciepłe płaszcze i obowiązkowo kozaki, zagraniczni turyści ograniczają się co najwyżej do cienkich sweterków. Z kolei średnie temperatury w najzimniejszym miesiącu, styczniu, w teorii wahają się od 3 do 8 stopni Celsjusza. Więc jak to właściwie jest z pogodą? Zacznę od początku.
 
Kiedy przyjechałam do Florencji w połowie września, zastałam tam środek lata. Upalne dni i bardzo ciepłe noce. Obowiązkowe były więc letnie ciuszki i okulary przeciwsłoneczne, a dla szczególnie wrażliwych na słońce - kapelusz lub czapka.
Piękna pogoda utrzymywała się praktycznie do końca października, chociaż w połowie tego miesiąca dobowe różnice temperatur zaczęły robić się coraz większe. Szczególnie uciążliwe okazywało się to w przypadku, kiedy wychodziłam rano na uczelnię - zdarzało się, że było naprawdę nieprzyjemnie zimno, natomiast kiedy wracałam do domu było tak gorąco, że kurtkę niosłam już w ręku i szukałam odrobiny cienia.
Listopad z kolei był bardzo deszczowy i wietrzny, dlatego też polecam zaopatrzyć się w parasolkę, bo niestety może być bardzo przydatna. Potrafiło padać dzień w dzień, czasami niemal bez przerwy. Wszechobecna wilgoć sprawiała też, że odczuwalna temperatura była sporo niższa od tej, która widniała na termometrach. Ponadto ulice szybko zapełniały się wodą, a przejście na drugą stronę bez zamoczenia stóp było praktycznie niemożliwe.
Niebo Italii nie zawsze było błękitne, a pochmurne dni nadawały Florencji nieco depresyjnego charakteru. Nagle wszystko stawało się szare i smutne, chociaż tu wyjątkiem może być Duomo, które zachwyca niezależnie od warunków pogodowych. Mieszkając w Polsce być może powinnam być do tego przyzwyczajona, jednak jako, że we Włoszech bywałam dotąd tylko w sezonie letnim, wydawało mi się, że pogoda jest tam nieco ładniejsza.

Arno po ulewie

W grudniu zaczęło robić się zimno, co było szczególnie mocno odczuwalne w domu. Po raz pierwszy musieliśmy włączać ogrzewanie. Na zewnątrz też nie było zbyt przyjemnie i czasami żałowałam, że nie wzięłam cieplejszej kurtki zimowej. Najgorsze jednak przyszło w styczniu, kiedy wróciłam do Włoch po przerwie świątecznej. Był to okres egzaminów, dlatego też dużo czasu spędzałam w mieszkaniu ucząc się. Nauka jednak była niesamowicie trudna, ponieważ naprawdę zamarzałam. Ogrzewanie też niestety niewiele dawało, a jego efekty czułam jedynie stojąc bezpośrednio przy kaloryferze. Jedynym wyjściem z tej sytuacji okazywało się spędzanie czasu w bibliotece, gdzie jednak też nie było zbyt ciepło. Bardzo żałowałam, że po świętach zostawiłam w Polsce część cieplejszych ubrań!
W tym okresie dosłownie wszystkich zaczynało łapać przeziębienie. Najzabawniejsza sytuacja miała miejsce podczas wycieczki do Wenecji, kiedy dosłownie cały autokar kaszlał. Jak to żartobliwie nazwała moją przyjaciółka, mieliśmy jeżdżący szpital.

Diametralnej zmiany pogody doświadczyłam natomiast w momencie przeprowadzki do Rzymu pod koniec lutego. Powietrze dosłownie zapachniało wiosną! Jeszcze dwa tygodnie wcześniej nie przypuszczałam, że w pierwszy miesiąc marca będę w południe chodzić w samej bluzce, a dodam, że jestem ciepłolubna i nie była to jedynie reakcja na pierwsze wiosenne dni. Cały miesiąc, choć cieplejszy, był jednak dość deszczowy. Ogólnie pogoda była w kratkę.

Deszczowy Plac św. Piotra


Naprawdę ciepło zrobiło się kiedy wróciłam z Polski po Wielkanocy. Kwiecień był już całkiem ciepły i wszystkie grubsze ubrania schowałam na dno szafy. Od tej pory były zupełnie nieprzydatne. W maju natomiast praktycznie zaczęło się lato i długo wyczekiwane wypady na plażę w Ostii.

Dużym minusem studiowania we Włoszech jest fakt, że kiedy zaczyna się sesja letnia, słupki rtęci szaleją. I to dosłownie, bo w czerwcu kiedy miałam egzaminy zaczęły się niesamowite upały, a w lipcu było jeszcze cieplej. Temperatury sięgały 40 stopni, więc bez klimatyzacji ciężko było wytrzymać. W nocy z resztą też nie było wiele lepiej, a do tego niemal codziennie ok. 16 były burze. Nauka w takim upale nie była łatwa. Po pierwsze ciężko było się skupić, a po drugie istniała obawa, że będą problemy z prądem (co jest związane z dużym zużyciem przez klimatyzatory) i zdarzały się króciutkie przerwy w jego dostawie. Dobrym miejscem na naukę w tym czasie była Biblioteca Nazionale  znajdująca sia przy stacji metra Castro Pretorio.

 

Anomalie pogodowe

Śnieg we Włoszech? Owszem, też może spaść! Kilka dni po tym, jak wyjechałam z Florencji na Boże Narodzenie, dowiedziałam się, że spadł tam śnieg. Jako że zjawisko to nie jest częste wzbudziło sporą sensację, mimo tego, że białego puchu było bardzo niewiele. Najdziwniejsze jest jednak to, że sporo napadało go nawet na Sycylii, co jest prawdziwą anomalią - moja przyjaciółka nie pamięta, żeby kiedyś było go aż tyle!
 
Przypruszona śniegiem Taormina
Ja sama byłam przerażona widząc zaśnieżone zbocza gór i lasy w drodze do Wenecji. Absolutnie nie byłam przygotowana na taką pogodę! Ale na szczęście takie warunki panowały tylko po drodze, a po przyjeździe do Serenissimy nie widziałam już ani płatka śniegu.
 


Pełnia zimy w drodze do Wenecji



 Pierwsze szaleństwa pogodowe wystąpiły jednak zaraz po moim przyjeździe do Włoch. Był piękny słoneczny dzień, ale nagle zerwał się silny wiatr i zaczął padać grad. W jednej chwili ulice opustoszały i każdy szukał kryjówki. Ja znalazłam schronienie w jednym ze sklepów, który nie wiem jakim cudem miał zalaną niemal całą podłogę, a po wyjściu z niego moim oczom ukazało się pobojowisko i płynąca środkiem ulicy rzeczka.


Mimo wysokich temperatur, florenckie ulice były w niektórych miejscach białe jeszcze następnego dnia!

Skutki gradobicia

 
 
J.
  
"Anche d'estate nevica 
Se la tua mente immagina" - Laura Pausini

czwartek, 3 marca 2016

Benvenuti all'università degli Studi di Firenze - czyli pierwsze kroki na uczelni

Dotarliśmy na miejsce, ale co dalej? Nieunikniona była wizyta na uczelni.
Co prawda zajęcia zaczynały się 15 września, ale ze względu na to, że dopiero co przyjechaliśmy do Florencji, odłożyliśmy pierwszą wyprawę na uniwersytet na następny dzień. Przez zamieszanie związane z poszukiwaniami mieszkania nie zdążyliśmy nawet ułożyć planów zajęć, więc za pierwszym razem naszym celem była jedynie rejestracja.
Nasz wydział, Scuola di Scienze Politiche, znajdował się w dzielnicy Novoli, oddalonej od naszej via Palazzuolo o jakieś 30 minut spacerem.

Położenie kampusu nauk społecznych (Polo Universitario delle Scienze Sociali) na mapie Florencji

Bez problemu znaleźliśmy budynek administracji wydziału, ale tam czekała nas niespodzianka - aby dostać się na wyższe piętra potrzebna była karta magnetyczna. Bez niej nie dało się uruchomić windy ani otworzyć drzwi na klatkę schodową. Aby zdobyć taką kartę, trzeba było zostawić dokument na recepcji, jednak o tym nie mieliśmy pojęcia.
Załatwianie procedur na wydziale nie trwało długo. Dostaliśmy teczki z wysłanymi przez nas wcześniej dokumentami oraz zaświadczenia niezbędne do wyrobienia karty na stołówkę oraz dokończenia rejestracji w głównym biurze Erasmusa, gdzie się następnie udaliśmy.
 
Panie w biurze nie mówiły po angielsku, co z pewnością może być problemem dla studentów nie znających nawet podstaw włoskiego. Poza tym formalności nie było wiele, a najważniejsze było wpisanie daty przybycia (co jest niezwykle ważne przy rozliczaniu wyjazdu po powrocie do Polski) oraz zostawienie zdjęcia do legitymacji studenckiej.

Obecność na zajęciach na włoskich uczelniach jest na szczęście zazwyczaj nieobowiązkowa, dlatego też nie martwiliśmy się zbytnio o nieobecności. Ułożenie planu zajęć było jednak dużym wyzwaniem i zajęło nam ponad dwa tygodnie. Wiele przedmiotów nakładało się na siebie czasowo, niektóre okazywały się dokładnie tym, co miałam już wcześniej w Polsce, tyle że pod zupełnie inną nazwą, a z części przedmiotów musiałam zrezygnować ze względu na wykładowców  (niektórych naprawdę trudno było zrozumieć). Ostatecznie wybrałam cztery przedmioty, ponieważ we Włoszech z reguły mają one po 6 lub 9 punktów ECTS, chociaż widziałam także takie za 12 pkt. Ostatecznie mój plan nie wyglądał źle, a wszystkie zajęcia miałam o przyzwoitych godzinach i bez okienek, dzięki czemu nie spędzałam dużo czasu na uczelni.

Pomijając angielski, na który nawet nie musiałam chodzić, moim ulubionym przedmiotem była storia sociale dell'età contemporanea prowadzona przez profesora Fulvio Conti. Były to chyba jedyne zajęcia w trakcie całych moich studiów, które mnie naprawdę zaciekawiły i chodziłam na nie z przyjemnością. Sam profesor również był sympatyczny i zainteresowany historią Polski, w szczególności Solidarnością, dlatego bardzo się ucieszył, kiedy się dowiedział, że jesteśmy z Gdańska. Trzecią pozycją w moim learning agreement była geografia economica. Jedynym przedmiotem, który z całą pewnością bym odradziła jest sociologia del lavoro - socjologia pracy. Brzmi ciekawie, ale to tylko pozory. Zajęcia były niewyobrażalnie nudne (do dzisiaj nie bardzo rozumiem co miały na celu), a egzamin trudny i bez żadnej taryfy ulgowej. Wiem, że  z tym różnie bywa, ale na niemal wszystkich egzaminach byłam traktowana dokładnie tak, jak studenci włoscy - to nieprawda, że wykładowcy dają zaliczenie za sam status Erasmusa. Nauki było sporo, chociaż jedynie w czasie sesji. Przez całą resztę semestru jedyną rzeczą którą musiałam zrobić była prezentacja o historii Gdańska w XX wieku.

Tym, co mnie bardzo zdziwiło był fakt, że na studiach dziennych można było zobaczyć osoby w przeróżnym wieku. Zdarzało się, że student był sporo starszy od wykładowcy.
Na przedmioty które wybrałam chodziło niestety niewielu Erasmusów. Włosi natomiast nie byli zbytnio skorzy do nawiązania kontaktu z nami i muszę przyznać, że bardzo nie lubiłam momentu kiedy wchodziłam do sali i wszyscy się na mnie patrzyli jak na ufoludka.

 

J.
 
„To, co odróżnia człowieka, który studiował, od samouka, to nie miara wiedzy, ale inny stopień witalności i pewności siebie.” - Milan Kundera